czwartek, 10 sierpnia 2017

8. Jak wyszłam z zaburzeń odżywiania?

 Dzisiaj opowiem wam trochę o tym, jak zmarnowałam sobie dwa albo trzy lata życia. Pewnie część z osób, które czasem czytają tu moje wypociny zdają sobie sprawę, że borykałam się z problemem zaburzeń odżywiania. Tak, borykałam się. ;) Teraz wreszcie, zgodnie z moim noworocznym postanowieniem na rok 2017, mogę głośno powiedzieć, że jestem od tego całkowicie wolna.
Zdecydowałam, że w tym wpisie oszczędzę wszystkim mniej lub bardziej makabrycznych zdjęć, nie mam ich zresztą zbyt wiele. Podczas całej swojej choroby nie czułam się ze sobą na tyle komfortowo, żeby fotografować ciało. Zawsze, niezależnie od tego ile ważyłam i jak wyglądałam, wydawało mi się, że jest mnie za dużo.

Przykre początki tego wszystkiego.

Byłam bulimiczką. Nie do końca wiem jak to się zaczęło. Nigdy nie byłam gruba, ale nigdy też nie miałam takiej figury z której byłabym zadowolona; imponował mi po prostu zupełnie inny typ sylwetki niż ten, który odziedziczyłam (typowa gruszka, no i jeszcze to 150 w kapeluszu...). Przez większość życia nie zwracałam uwagi na to jak jem, a w moim domu posiłki były raczej tradycyjne i monotematyczne. Wiecie, kilka zup powtarzających się w kółko, a do tego mięso z ziemniakami, a na kolacje i śniadania parówki i kanapki, sporadycznie płatki z mlekiem. Nie mam o to do nikogo żalu, kiedy byłam dzieckiem nie było takiego boom na zdrowe żywienie i większość ludzi nie miała świadomości co warto jeść, a czego lepiej unikać. Ale jedno wiem na pewno – miałam spore braki w witaminach, czułam się wiecznie zmęczona. Ciągnęło mnie też do surowego mięsa. KAŻDEGO. Serio, jadłam surowe mięso w każdej postaci, tak tylko z solą, co jest dziś trochę zabawne, skoro od dłuższego czasu jem wegetariańsko albo wegańsko. Wcześniej w życiu bym o ty nie pomyślała. Zaczęłam wymuszać wymioty kiedy miałam mniej-więcej 16 lat. To było bardzo epizodyczne, ale jednak się pojawiało. Pamiętam jak bardzo się przestraszyłam, kiedy zrobiłam to pierwszy raz. Miałam poczucie, że to coś bardzo złego. Miałam spokój na kilka miesięcy, później jednak zaczęłam wymuszać wymioty po alkoholu. Byłam w tym dobra, w jakiś sposób szczyciłam się, że potrafię to zrobić i szybko poczuć się lepiej. W tym okresie wymiotowałam z doskoku, miałam bardzo różne powody.
Początkiem roku 2015 zainteresowałam się zdrowym żywieniem i mocno się wkręciłam. Zdobywanie nowej wiedzy w zakresie żywienia szybko stało się moją pasją. Przyswajałam podstawy podstaw; informacje o białkach, tłuszczach i węglowodanach, witaminach w jedzeniu, zaczęłam czytać etykiety... Nie miałam celu "schudnąć", chciałam po prostu zadbać o swoje ciało. Wprowadziłam też ruch – zrezygnowałam z autobusów, wychodziłam na rolki i chętniej jeździłam na rowerze. Miałam poczucie, że robię coś dobrego. Gwałtowna zmiana trybu życia z siedzącego (wcześniej całymi dniami grałam w ligę legend jedząc chipsy i pijąc przesłodzony sok brzoskwiniowy) na bardziej aktywny poskutkowała utratą wagi. Z 47/48 kilogramów w krótkim czasie zeszłam do 42 kilogramów, a moja sylwetka kompletnie się zmieniła, a ja czułam się świetnie. Nie pamiętałam kiedy ostatnio ważyłam tak mało, no i coś mnie podkusiło, żeby zrzucić jeszcze trochę. Tak do 40. Nie wiem w którym momencie zaczęłam jeść 500 kcal dziennie. Mniej-więcej w tym samym czasie pojawiły się też moje napady. Wiecie, jak wygląda napad bulimiczny? Pakujesz do ust wszystko i nie możesz przestać. Nie ma też możliwości, by się nasycić – to po prostu musi minąć, a potrafi trwać godzinami... Każdorazowy wybryk w tym stylu kompensowałam wymiotami i bieganiem. Zawsze bieganiem, wtedy nienawidziłam biegać, więc to była moja "kara za słabą wolę". Stałam się wrogiem mojego własnego ciała. W międzyczasie wyjechałam na studia do innego miasta. Wyjeżdżałam z domu z wagą około 40 kilogramów, czułam się ze sobą dobrze i nie zależało mi na tym, żeby schudnąć więcej. Bałam się tylko jednego, że znowu przytyję, więc ciągle jadłam prawie tyle co nic, ale przestało mi to doskwierać fizycznie. Przyzwyczaiłam się. Jadłam wyłącznie 100% zdrowe rzeczy, nie używałam żadnych przypraw. Zrezygnowałam z mięsa. Trochę dlatego, że dużo tłuszczu i kalorii, ale też dlatego, że zaczęłam rozumieć ideę wegetarianizmu. Mieszkałam sama, więc nie miałam napadów – rzadko zresztą miałam cokolwiek do jedzenia, zawsze kupowałam tylko na jeden dzień. 

Jakieś 32 kilogramy i smutna buzia, potem schudłam sobie jeszcze trochę.

Znajoma z uczelni powiedziała mi, że chudo wyglądam. Uznałam to za komplement, ona jednak była przerażona. Miała trochę racji. Zawsze przytrzymywałam telefon udami, gdy potrzebowałam dwóch wolnych rąk, ale zauważyłam, że to przestało być możliwe, kiedy prawie go potłukłam. Kupiłam wagę. Byłam pewna, że wciąż ważę 40 kilogramów. Ważyłam 34. Trochę mnie to przestraszyło. Próbowałam zwiększyć kalorykę moich potraw, ale z drugiej strony bardzo bałam się, że będę gruba. W tamtym okresie istniały dla mnie tylko dwa typy osób – chudzi i chorobliwie grubi, a jedzenie równało się dla mnie z otyłością. Zazdrościłam wszystkim dziewczynom, które jadły i były szczupłe, ale wmówiłam sobie, że takie rozwiązanie nie jest dla mnie, no bo ja przecież mam "skłonności do tycia". Pod koniec 2015 roku przez moment ważyłam 28 kilogramów. Patrzyłam na siebie w lustrze i płakałam. Zastanawiałam się ile muszę ważyć, żeby w końcu czuć się wystarczająco dobrą dla samej siebie. 15 kilogramów...? Nie potrafiłam znieść też nieustającego zimna, czasem nawet w pomieszczeniach siedziałam w kurtce. Grzałam dłonie przy wyłączonym piekarniku.

Na uczelni zimno, zimno, zimno... Tu ważę gdzieś pomiędzy moim 40-34, to był okres w którym nie miałam wagi.

Byłam zeschizowana i znerwicowana, myślałam tylko o jedzeniu. Dotarło do mnie, że przez pół roku studiów nie przyswoiłam totalnie niczego – przez większość czasu liczyłam kalorie na marginesach albo skupiałam się na tym, co jedzą inni. Nie znalazłam też żadnych przyjaciół. Nie zgadzałam się na spotkania, jeśli kolidowały z moimi porami posiłków, no i nie miałam czasu na nic innego poza planowaniem swoich jadłospisów. Potrafiłam rozpisywać je o tydzień do przodu, a potem skrupulatnie realizować...
Początkiem roku 2016 zdałam sobie sprawę, że jestem anorektyczką. Najbardziej bolało mnie to, że przestałam pisać. No dobra, miałam pamiętnik, ale w nim nie można było znaleźć nic poza bilansami i refleksjami na temat jedzenia i wagi. Moje życie kręciło się tylko dookoła tego. Ostatecznie zrezygnowałam ze studiów, nie interesowały mnie. Rozpoczęłam terapię, zdiagnozowali mi anoreksję typu bulimicznego i parę innych zaburzeń. Zaczęłam jeść, ale nie byłam gotowa na zdrowienie. Wpadłam w tak zwany extreme hunger, ale nie potrafiłam się z tym pogodzić. Jak to możliwe, że z 500 kcal dziennie wskoczyłam na 5000 albo i więcej? Wydawało mi się, że będę tyła w nieskończoność, więc znowu zaczęłam wymiotować. No i tak dorobiłam się bulimii z prawdziwego zdarzenia... Przez pewien czas moje życie ograniczało się do wpychania w siebie bez kontroli niesamowitych ilości jedzenia, a potem kompensowaniu tego na możliwe sposoby. Znalazłam pracę. Pracowałam w szpitalu wśród umierających ludzi, co dało mi do myślenia, ale nawet tam potrafiłam jeść bez limitu, a potem znaleźć chwilę, żeby to wszystko zwrócić. Czułam się ze sobą obrzydliwie, dorobiłam się refluksu. Bywały dni, że wymiotowałam po 30 razy dziennie. Byle gdzie, czasem na trawę, innym razem do worka w pokoju. Bałam się zostać sama, wtedy było mi jeszcze trudniej to powstrzymać... Gdzieś w połowie roku 2016 uświadomiłam sobie, że muszę zacząć z tym walczyć. Znałam już wtedy wilczogłodną.pl, a czytanie postów Ani (ta kobieta chorowała na bulimię przez 15 lat) pomogło mi uwierzyć, że jest szansa, żeby się z tego wydostać. Miałam lepsze i gorsze okresy, cieszyłam się z każdych dwóch czy trzech dni bez tego błędnego koła. Pamiętam jak się popłakałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że przez ostatnie 15 minut nie myślałam o jedzeniu. Byłam na dobrej drodze, gubiło mnie tylko to, że nie chciałam przytyć. Co jakiś czas ograniczałam kalorie, a organizm szybko odbijał to sobie napadem... Przeszłam na dietę wegańską ze względów ideologicznych, miałam dwa albo trzy miesiące względnego spokoju, ale problem wrócił, bo i ja nie zmieniłam podejścia – ciągle chciałam coś w sobie poprawić, nie byłam w stanie się zaakceptować, tęskniłam za byciem chorobliwie szczupłą... 

W 2016 "dzięki" bulimicznym napadom wyglądałam już zdrowo i ważyłam jakieś 40-42 kilogramy, ale ciągle miałam nawroty choroby i mierzyłam się z refluksem. Miesiąc zdrowia, tydzień nawrotu (albo odwrotnie), no i tak w kółko... Nie chciałam przytyć, a to nie pozwalało mi wyzdrowieć w pełni.

Niedługo przed końcem 2016 roku byłam wykończona. Zdałam sobie sprawę, że od dwóch lat kręcę się w kółko. Że Masłowska w moim wieku wydała już książkę. Że nigdzie nie byłam i nic nie widziałam,. Że ciągle walczę ze swoim ciałem i że, cholera, płaczę całymi nocami z bólu zębów, które zepsułam sobie ciągłym wymiotowaniem. No i powiedziałam dość. Stwierdziłam, że już mi się nie chce. Że to, co próbuję osiągnąć NIE JEST WARTE tego, co za to oddaje. Próbowałam przehandlować zdrowie i normalne życie za idealną sylwetkę, której nigdy nie osiągnęłam. Nie miałam marzeń ani konkretnych celów (jedynie to przeklęte "schudnąć"), bałam się je sobie wyznaczać. Stwierdziłam, że wolę ważyć 200 kilogramów niż tak żyć. Wiecie, że jakaś część mnie wierzyła, że faktycznie tak będzie, kiedy odstawię to wszystko? Teraz trochę się z tego śmieję. W 2017 rok miałam wejść bez bulimii. I, na moje szczęście, mniej-więcej tak było. Z początku trochę ćwiczyłam, 3-4 razy w tygodniu na siłowni. Polubiłam bieganie na bieżni, mogłam wtedy oglądać filmiki na youtube, więc nadrabiałam swoje zaległości w bajkach. Pomagało mi to psychicznie, z początku wciąż się objadałam, ale przestawałam kompensować. Nie szłam też na siłownie od razu po napadzie, a po prostu tak, jak miałam to zaplanowane. Po napadzie też jadłam normalnie, jedyne ograniczenie jakie sobie narzuciłam było niejedzeniem słodyczy i słonych przekąsek w samotności. Jeśli miałam ochotę, a szykowało się jakieś spotkanie – kupowałam paczkę czegoś i szłam do koleżanek. O jedzeniu myślałam coraz mniej, zaczynało mi powszednieć, przestawało być czymś zakazanym... Coraz rzadziej jadłam też więcej niż zakładałam, że zjem. Potrafiłam zostawić coś na talerzu i wrzucić to bez poczucia straty. Po trzech miesiącach zrezygnowałam z siłowni. Przyłapałam się na tym, że chce mi się płakać, kiedy na nią idę, więc uznałam, że przestała mi służyć pod względem psychicznym, który był dla mnie w tamtym okresie priorytetowy. Nie chciałam powtórki z rozrywki, więc "cele sylwetkowe" starałam się odrzucić na dalszy plan, tak z myślą, że zajmę się nią potem, kiedy będę czuła się pewniej ze swoją chorobą. Ostatecznym sprawdzianem było dla mnie podjęcie w pracy w gastronomii, z ciągłym dostępem do jedzenia. Bałam się, ale z drugiej strony nie wyobrażałam sobie siebie gdzieś indziej. Z początku trochę oszalałam na punkcie takiej masy pyszności i wszystkiego chciałam jak najszybciej spróbować :D, ale w kwestii bulimii ostatecznie dałam radę. Jakoś od lutego 2017 nie wymuszam wymiotów ani nie kompensuję jedzenia, miałam tylko problemy z refluksem i jedno czy dwa zatrucia pokarmowe. Jestem wolna od bulimii. Zrozumiałam, że 45 kilogramów przy 150 centymetrach wzrostu to moja naturalna waga, którą utrzymuje bez większych problemów. Jem bardzo dużo, spokojnie 4 duże posiłki dziennie, ale nie liczę kalorii. Staram się ograniczać alkohol (wiecie jak jest...) i niezdrowe jedzenie takie jak słone przekąski, słodycze i gotowce, ale nie zwracam na to większej uwagi na wyjazdach. Czasem ćwiczę, ale nie wtedy, kiedy bardzo nie chcę. W dniach wolnych od pracy zmuszam się do spaceru. Energię, którą kiedyś poświęcałam organizacji posiłków dziś poświęcam planowaniu podróży. Kto by pomyślał, że to takie proste? Wystarczyło pogodzić się z tym, że będzie się grubym (co było całkowitą nieprawdą, dochodzi się po prostu do wagi sprzed ED, jeśli była normalna, a jeśli nie – organizm odnajdzie swoją naturalną masę), wybierać jak największą ilość zdrowego jedzenia i przestać kompensować napady. Dużo dała mi też akceptacja faktu, że ciało jest tylko ciałem, a wyglądanie nie jest jednym z jego zadań. 

Mała Laura w dużym Montenegro po równie dużej porcji lodów i jeszcze przed wielką pizzą, ale szczęśliwa, wolna i zajęta czymś innym niż swoją sylwetką. 

W 2018 wejdę z nowym postanowieniem – więcej podróży! No, mogłabym też w końcu napisać książkę...

sobota, 1 lipca 2017

7. Zjawisko fikcji tekstowej w Polsce


Od ponad dziesięciu lat piszę fikcją i to, że takie zjawisko literackie jest obecne w Internecie wydawało mi się czymś oczywistym. Od najmłodszych lat przesiadywałam przy komputerze trochę za dużo, sklejałam mniej lub bardziej wartościowe teksty z ludźmi, których imiona były mi obce i bezskutecznie starałam się wytłumaczyć mamie, że to wcale nie tak, że pisząc moją własną postacią na Naszej-Klasie udaję kogoś innego.
Pisanie fikcją dla zdecydowanej większości społeczeństwa stanowi niezrozumianą zagadkę. To potoczne określenie wyewoluowało z gier fabularnych, czyli Role Playing Games (dosłownie: gry z odgrywaniem ról) powstałych w USA w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, i z początku dotyczyło głównie planszówek. Całość rozgrywki toczy się w fikcyjnym, ustalonym wcześniej przez graczy świecie i polega mniej-więcej na tym, by stworzyć bohatera odpowiadającego konkretnym realiom, a następnie kierować jego "życiem" tak, żeby udało mu się osiągnąć założone cele. W dobie dygitalizacji schemat ten trochę ewoluował i dał początek grom RPG (takim jak na przykład kultowy Gothic czy seria The Elder of Scrolls), ale też pozwolił na rozwinięcie skrzydeł entuzjastom pisanej części tych rozgrywek, upowszechniając zjawisko fikcji tekstowej, którą zamierzam się zająć.
Fikcja tekstowa zapożyczyła pewne schematy z gier planszowych, choćby tworzenie kart postaci, obecność mistrza gry czy ustalanie realiów. To prosta zabawa. Pisanie najczęściej zaczyna się od krótkich tekstów, będących inicjacją spotkania postaci osób piszących, a potem stopniowo inicjuje się akcje. W sesji opisowej (bo tak nazywamy teksty, które powstają podczas pisania) biorą udział minimum dwie osoby, więc nigdy nie możesz być pewien tego, co się wydarzy, a Twój wpływ na fabułę jest zaledwie częściowy. Brzmi trochę strasznie, ale w rzeczywistości to tylko potęguje przyjemność z rozrywki. Za największą zaletę fikcji tekstowej osobiście uważam to, że nie narzuca - w przeciwieństwie do gier planszowych czy komputerowych - żadnych ograniczeń, jednocześnie oferując maksimum możliwości. Sesje opisowe można prowadzić praktycznie na każdej internetowej stronie, która umożliwia kontakt międzyludzki.

http://thatyoutuberino.tumblr.com/post/83851245664/preference-45-he-tweets-a-picture-of-you-on

Przed pięcioma laty polskim przodownikiem w tej dziedzinie była NK.pl (wcześniej Nasza-Klasa.pl), ale dziś, stopniowo, jej miejsce zajmuje Facebook. Fikcją pisało i pisze się nadal również na forach, a najpopularniejsze z nich, na przykład Czarodzieje, mogą poszczycić się liczbą użytkowników sięgającą nawet trzech tysięcy, którą zgromadzili podczas swojej kilkuletniej działalności. Zjawisko to przeżywało swoje pięć minut również na różnych chatach, choćby IMVUFlash-Chacie i POLchacieblogach na Onecie, zapomnianej już witrynie Poszkole.pl czy nawet na Tumbrze. Całość często przechodziła na bardziej prywatne platformy. Zdarzało się, że osoby piszące ze sobą wymieniały się numerami gadu-gadu (dziś odpowiednikiem pewnie jest podawanie komuś swoich danych osobowych, umożliwiających kontakt na facebookowym messangerze) czy telefonu.
Nie spotkałam się z żadnymi danymi, które pokazywałyby ile osób spędza swój wolny czas pisząc sesje opisowe. Zebranie takich informacji byłoby zresztą bardzo trudne, a poszukiwania musiałyby objąć niemal każdą internetową witrynę. Najpopularniejsze grupy na NK.pl czy Facebooku, które zrzeszają fanów tego rodzaju pisanin, mają po dziesięć tysięcy członków. Ale to nie wszystko! Poza nimi istnieje cała masa innych, takich, które mogą poszczycić się aktywnością od tysiąca do pięciu tysięcy osób. To wszystko pozwala myśleć, że to zjawisko dotyczy naprawdę dużej części społeczeństwa. Ten sposób spędzania wolnego czasu od wielu lat nie zanika, a co najwyżej zmienia platformy. Młodsi (roczniki od 1998 w górę) najswobodniej czują się pisząc na Facebooku, starsi zaś chętniej korzystają z różnych for.

polskojęzyczne grupy na facebooku
grupy zrzeszające osoby piszące fikcję na NK
Na dynamikę rozwoju fikcji tekstowej w Polsce największy wpływ miał uruchomiony w 2006 roku portal Nasza-Klasa.pl, który oferował swoim użytkownikom tworzenie kont fikcyjnych. Wielbiciele fikcyjnego pisania stopniowo integrowali się na subforach nieistniejących szkół, takich, jak zapożyczone z anime Naruto Akademie Ninja czy licznie Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie wyjęte z uniwersum Harrego Pottera, ale też tworzyli własne światy fabularne, zarówno fantastyczne jak i realistyczne. Otwarta forma tego portalu pozwalała na stopniowe mieszanie się użytkowników wykorzystujących portal zgodnie z jego przeznaczeniem z tymi, którzy pisali na tej platformie teksty fikcyjne w formie opowiadań, co przyczyniło się do spopularyzowania tej rozrywki. Przed pisaniem tego tekstu przeprowadziłam mały research i zadałam chętnym członkom "społeczności fikcyjnej" kilka pytań. Odpowiedzi pokazywały, że prawie każda osoba prowadząca sesje opisowe do dziś pierwszy raz zerknęła się z fikcją tekstową właśnie na Naszej-Klasie. Podobnie było ze mną. Schemat poznania był dość prosty. Najpierw obserwowało się w milczeniu czyjąś pisaninę, śledząc losy postaci niczym najlepszą książkę, a im bardziej zasady tego świata stawały się jasne tym bardziej wydawał się on pociągający, co zaś prowokowało do założenia własnego konta i uczestnictwa w zabawie.
W 2006 roku nie wszystko wyglądało jednak tak pięknie, jakby się mogło wydawać, kiedy opisuję to z perspektywy czasu. Warto zwrócić uwagę na fakt, że fikcja najbardziej zainteresowała ludzi młodych (urodzonych w latach 1990-1999), którzy rzadko mogli pochwalić się wysokimi kwalifikacjami językowymi. Większość sesji opisowych prezentowało wówczas naprawdę opłakany poziom, ale tendencja była taka, że gorsi gonili lepszych, a Ci, którzy znali poprawną pisownię danego wyrazu zawsze w uprzejmy sposób poprawiali pozostałych. To, że przez sesje opisowe ludzie wzajemnie uczyli się poprawnego pisania jest jedną z ich największych zalet. Z odpowiedzi na moje pytania wynikało, że każda z osób piszących uważa, że bez fikcji miałaby o wiele uboższe słownictwo i tworzyło wiele gorsze teksty.

http://fikcja-n-k.blog.onet.pl/2012/02/25/oo3-jak-zaczac-i-o-czym-pisac-na-fikcji/
przykład poradnika do pisania fikcji bardzo niedobrej

przykład fikcji znacznie lepszej
pozdro wonderlife, ja to tak na nielegalu

Fikcja miała ważny wpływ nie tylko na rozwój umiejętności literackich, ale także na kształtowanie się tożsamości osób piszących. Dla większości z nas świat, który tworzyliśmy w opowiadaniach był na niektórych etapach życia równie ważny (o ile nie ważniejszy) co świat realny. Stanowił swojego rodzaju ucieczkę od problemów, choćby braku akceptacji wśród rówieśników. Na fikcji zawsze można było bez problemu znaleźć kogoś, kto Cię wysłucha i okaże zrozumienie. To dawało początek prawdziwym i wieloletnim przyjaźniom, a czasem nawet związkom. Świat zawsze był wykreowany, emocje często okazywały się jednak prawdziwe. Nie wiem czy byłabym w stanie zliczyć przepłakane noce, które zagwarantowały mi sesje fabularne. Byłam jedną z tych osób, które uczucia swoich postaci traktowały niemal jak własne, ale dziś wspominam ten czas z uśmiechem.
Tematyka poruszana w sesjach opisowych jest właściwie nieskończona (choć jakiś czas temu doszłam do wniosku, że nigdy nie czytałam ani nie pisałam żadnej fabuły z opisami defekacji). Pisać można w różnych realiach. W przeszłości najczęściej pisało się w uniwersum NarutoPlotkaryHarrego Pottera czy Zmierzchu. Pojawiały się też wilcze watahy, których wielbiciele wcielali się w zwierzęta należące do stada. Dzisiaj tendencja trochę się zmieniła, fikcja zawsze obserwuje trendy. Łatwo o wątki inspirowane komiksami i filmami Marvela albo DC, popularnymi anime (Yuri on Ice!!!) i serialami (choćby Gra o Tron i The Walking Dead). Jest też cała masa osób, którzy wcielają się w postacie swoich ulubionych aktorów czy muzyków. Istnieją też uniwersalne motywy, obecne zawsze, ale na co dzień mniej popularne. Zwykle są związane z wątkami oscylującymi dookoła tematyki medycznej, szkolnej, romansowo-obyczajowej czy wojennej. Ostatnio swoje pięć minut miało też 50 twarzy Greya. Nie zliczę, ile Anastasii szukało swojego Christiana Greya w zeszłoroczne walentynki.
Seks był na fikcji obecny zawsze i stanowi jej integralną część. Są ludzie, którzy piszą wątki oparte na zbliżeniach między postaciami częściej i tacy, którzy ich unikają, ale na próżno szukać osoby piszącej po szesnastym roku życia, która nigdy w życiu nie próbowała w tym swoich sił. Z mojej małej ankiety jednoznacznie wynika, że wątki dotyczące tej tematyki pomogły piszącym w nieinwazyjny sposób odkryć i zrozumieć swoje seksualne potrzeby. Były ważne dla większości z nas, zwłaszcza w młodym wieku, później – co prawdopodobnie ma związek z rozpoczęciem współżycia seksualnego w rzeczywistości – już mniej. Sesje opisowe sprzyjają też realizacji tych fantazji, których z różnych powodów nie można bądź nie chce się spełnić w rzeczywistości. Jako inną, ważną funkcję sesji opisowych opierających się na zbliżeniach między postaciami osoby z którymi rozmawiałam wymieniały tolerancję. Otwarty charakter wątków pozwalał na śledzenie treści dotyczącej zbliżeń par nieheteronormatywnych, a czytający szybko uznawali to za coś normalnego. Wśród osób piszących fikcją próżno szukać homofobów. Homoseksualizm jest uznawany za coś normalnego. Znam przypadki osób, którym doświadczenia na fikcji pomogły lepiej zrozumieć i zaakceptować swoją odmienną orientację seksualną. 

http://68.media.tumblr.com/690b0e7b54b78bff891184db42c40c53/tumblr_ndebc4JAtn1tk3ktmo1_1280.jpg

Fikcja wpłynęła na mnie w sposób znaczny, a osoby, z którymi pisałam w okresie szkoły podstawowej i gimnazjum miały ogromny wpływ na to jakim dzisiaj jestem człowiekiem. Byłam jedną z tych osób, które uciekały w wykreowany świat od problemów. Pisaniem zajmowałam sobie czas, znacząco poprawiłam też swoją ortografię. W szkole podstawowej tworzyłam znacznie lepsze teksty niż moi rówieśnicy i zawsze chętnie czytałam, szukając inspiracji do własnych fabuł. Byłabym zupełnie inna gdyby nie doświadczenia, które zebrałam w sesjach fabularnych. Nie spotkałabym wielu wspaniałych ludzi, z którymi utrzymuję realny kontakt do dziś, nie poznałabym pierwszej miłości i, co chyba najważniejsze, z pewnością nie byłabym teraz studentką sztuki pisania.

czwartek, 30 marca 2017

6. O co chodzi z tym całym #bodyposi?

Ile razy chciałaś po prostu zrobić przedziałek i zwyczajnie się od siebie odpierdolić, ale patrząc w lustro czułaś się nieswojo, a czas trwoniłaś na doszukiwanie się kolejnych niedoskonałości? Ja nie jestem w stanie tego zliczyć. Z pomocą przychodzi #bodyposi. W telegraficznym skrócie: w całej idei chodzi o promowanie miłości do siebie i swojego ciała, niezależnie od tego jak ono wygląda i czy mieści się w ogólnie przyjętym kanonie piękna. Ruch ten najprężniej działa na instagramie i tam też prawdopodobnie powstał. Miał na celu przerwanie milczenia. Cholera, nie da się ująć tego inaczej – byłyśmy po prostu WKURWIONE tym, jak zakłamany i wykreowany wizerunek kobiety sprzedają w świat inne dziewczyny.


Kiedy myślisz o typowej dziewczynie z instagrama, jaki obraz widzisz? Jest kilka modeli; jedne są po prostu zwyczajnie ładne i zbierają lajki pokazując twarz i ciało, a inne ćwiczą, sprzedają swoje patenty na zdrowe odżywianie i zaczynają dzień od wciągnięcia nosem kreski ze spiruliny, ale prawda jest taka, że te dziewczyny wyglądają dokładnie tak samo niezależnie od tego czym się zajmują. Klasycznie ładne, zgrabne, zawsze z idealnym makijażem albo wersją make-up no make-up, odpowiednio ustawione, no i oczywiście każda jedna 10/10. Ciężko doszukiwać się między nimi różnic, chyba, że w kolorze włosów. Czasem zdarzają się jakieś "modelki alternatywne", ale sposób w jaki kreują się w social media właściwie nijak nie różni się od tego, który przedstawiłam wyżej. Zapytasz: co w tym złego? No to śpieszę z wyjaśnieniami...

Tak, można powiedzieć, że przecież WSZYSCY wiedzą, że te zdjęcia są wykreowane i te dziewczyny tak nie wyglądają. W teorii tak jest, ale pomyśl na przykład o Arianie Grande. No tak, wyobraź sobie Arianę Grande. Ariana Grande. Większość kojarzy tę artystkę jako wyjątkowo szczupłą, ujmująco ładną i niewysoką dziewczynę. A jak Ariana Grande wygląda bez makijażu i doczepianych włosów?



No właśnie, o tym mówię.
W teorii wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że wizerunek kogoś medialnego przedstawiany przez social media jest fałszowany, ale umyka nam skala problemu. Podświadomie myślimy o gwiazdach i instagramowych modelkach obrazami, które kreują i porównujemy się z nimi. I nie o to chodzi, że one nie wyglądają jak prawdziwe kobiety. Cholera, prawdziwe kobiety wyglądają tak, jak chcą – są wymalowane albo i nie, grube albo chude, ubierają się wyzywająco albo skromnie, robią sobie tatuaże albo powiększają usta i ŻADNA Z TYCH RZECZY NIE CZYNI ICH MNIEJ ANI BARDZIEJ WARTOŚCIOWYMI od innych kobiet czy mężczyzn. To jedna z najważniejszych przesłanek ruchu body positive, ale także feminizmu. Body posi wychodzi naprzeciw potrzebom młodych kobiet i mówi – dziewczyno, masz prawo, więcej – masz obowiązek(!!!), czuć się dobrze w swoim ciele i traktować je z miłością niezależnie od tego jak wyglądasz. Body postitive mówi: masz rozstępy, cellulit i włosy na nogach? Cholera, nie jesteś jedyna (czasem naprawdę można o tym zapomnieć)! To coś LUDZKIEGO, a nie powód do wstydu! Masz kilka, a może kilkanaście nadprogramowych kilogramów? To nie jest powód to samonienawiści! To Twoja sprawa i nikt nie ma prawa Ci mówić, że powinnaś wyglądać inaczej. Dlaczego tak trudno to zrozumieć?


Ciężko jednoznacznie stwierdzić od kogo właściwie zaczął się cały ruch, ale można bez problemu wskazać jego czołowe przedstawicielki. Ja skupię się na moich dwóch faworytkach. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci wydaje się @bodyposipanda, koszmar wszystkich dziewczyn chorych na anoreksję. ;) Megan jest hospitalizowaną eksanorektyczką, która po wielu latach walki pokonała chorobę i znacząco przytyła. Jej osoba znacząco kontrastuje ze stereotypowym wizerunkiem dziewczyny, która pokonała zaburzenia odżywiania; takiej, która na zawsze pozostaje szczupła i do końca życia uważa na to co je. Megan pokazuje, że nie zawsze tak jest. Jasno mówi, że przybrała na wadze, ale też, że waga nie jest jedyną rzeczą jaką zyskała podczas swojego powrotu do zdrowia. Będąc jeszcze głęboko chorą na zaburzenia odżywiania osobą nie widziałam w jej zdjęciach nic poza tym, że jest zwyczajnie gruba. Dzisiaj w jej postach na instagramie widzę o wiele więcej, a mianowicie piękną, uśmiechniętą dziewczynę, która odzyskała swoje życie i stara się robić coś dobrego. Ona najzwyczajniej w świecie pokazuje swoje zdjęcia i śle w świat pozytywną energię. Zrobiła coś wspaniałego – po wielu latach pozwoliła sobie po prostu czuć się ze sobą dobrze, niezależnie od tego jak wygląda jej ciało i była tak szczęśliwa, że musiała podzielić się tym ze światem. Megan pokazuje, że można uwolnić się od zaburzeń odżywiania.


Dlaczego więc niektórzy zarzucają jej, że promuje otyłość?
Czy wstawianie zdjęć w bieliźnie jest równoznaczne z promowaniem jakiejś konkretnej figury? Czy ja, publikując jakiekolwiek swoje zdjęcia, promuję, na przykład, noszenie musztardowych swetrów trochę zbyt często, tatuowanie się i farbowanie włosów raz w tygodniu?
Megan nie sprzedaje ani nawet nie dzieli się swoim jadłospisem. Jasno przyznaje, że jej nadprogramowe kilogramy są wynikiem zajadania się batonikami Mars, ale dobrze czuje się w swoim ciele i nie zamierza przechodzić na żadną dietę. Uwolniła się od ciągłych kalkulacji i nie rozlicza się już z każdego posiłku. Je, kiedy ma ochotę i to, na co ma ochotę. Regularnie się bada, jest zdrowa. To kolejny stereotyp, który stara się obalić. Szczupły zdrowy, a nadwaga nie musi od razu oznaczać szeregu problemów.


Ciężko o równie ciekawą sylwetkę ruchu body positive co Kenzie Brenna. Kenzie zmagała się z otyłością i brakiem samoakceptacji, a teraz swoimi swoją instagramową działalnością stara się pomagać osobom z podobnymi problemami. Promuje aktywność fizyczną i zbilansowaną dietę, ale przede wszystkim zachowanie w tym wszystkim zdrowia psychicznego, nawet, jeśli czasem oznacza to zjedzenie wielkiej paczki ciastek, pudełka lodów i dwóch kawałków pizzy w pojedynkę. Warto wspomnieć, że Kenzie demaskuje też większość sztuczek instagramowych modelek, związanych na przykład z odpowiednim ustawianiem się do zdjęć tak, by uzyskać efekt większych pośladków czy thigh gaps, a także regularnie bierze udział w akcji #cellulitesaturday (cellulitowa sobota).


Dziewczyn, które siedzą w body posi jest oczywiście o wiele więcej, ale omawianie każdej z nich nie ma większego sensu, głównie dlatego, że to, co starają się przekazać raczej się ze sobą pokrywa. Kilka haseł ruchu #bodyposi uważam za szczególnie wartościowe i szczerze żałuję, że nie są promowane szerzej. Mowa tu na przykład o tym, że nie powinniśmy wstydzić się swojego ciała i że, powtarzam, niezależnie od tego jak ono wygląda to nie powinno być dla nas ograniczeniem. Cholera, ile kobiet wstydzi się swojego ciała na tyle, że rezygnuje z chodzenia na basen? Ile kobiet boi się tego, że pojawiając się na siłowni wzbudzą śmieszność, więc mimo szczerej chęci nawet nie próbują? Albo odwrotnie – ile z nas zmusza się do ćwiczeń, których nienawidzi i paranoicznie kontroluje ilość spożywanych kalorii, by dać sobie prawo do czucia się kimś atrakcyjnym? Ile kobiet depiluje się nie dla własnego komfortu, a tylko dlatego, że owłosienie w pewnych miejscach na ciele nie jest akceptowane społecznie? Ruch body posi walczy z zaburzeniami odżywiania, sztywnymi kanonami piękna ludzkiego ciała i stereotypami. Nie uznaje żadnego typu urody czy sylwetki za lepszy od innych. Stara się pokazać, że w świecie jest miejsce na róznorodność, a definicji piękna jest tyle, ile ludzi.


Na koniec dodam, że mój post jest (nie da się ukryć) dość matriarchalny, ale to nie tak, że w ruchu body positive nie ma miejsca dla mężczyzn. Stereotyp "prawdziwego mężczyzny" (choćby szmery bajery, że musi mieć metr osiemdziesiąt i pod żadnym pozorem nie może nosić rurek) funkcjonuje w społeczeństwie równie silnie i często o tym zapominamy. Coś o mężczyznach w body posi (niestety po angielsku) przeczytacie tu

czwartek, 23 lutego 2017

5. Zdrowe odżywianie zatruwa nam życie

Na dzień dobry wszystkim fanom słodkich wypieków chciałabym życzyć udanego tłustego czwartku! Tym, którzy mimo święta z różnych powodów nie zdecydują się sięgnąć po ani jednego pączka szczerze gratuluję i rzucam krótkie: nie zazdroszczę!
A teraz poważnie...
W rezygnacji ze słodkości w tłusty czwartek nie ma nic złego, o ile jest to zgodnie nie tylko ze ściśle zaplanowanym jadłospisem, ale też psychicznym zdrowiem. Bo co robić, jeśli zdrowe jedzenie zatruwa nam życie gorzej niż aspartam?

Z humorem, ale rozumiecie przekaz, prawda? ;)

Zaczyna się niewinnie, jak każde uzależnienie - pewnego dnia po prostu wstajesz i postanawiasz zadbać o zdrowie, więc modyfikujesz swój jadłospis. Znasz ogólne zasady, a po przeczytaniu kilku artykułów w Internecie masz już w głowie całkiem sensowny plan. Rezygnujesz z popijania posiłków colą, wrzucasz do diety większą ilość warzyw i owoców, produkty z białej mąki zamieniasz na te pełnoziarniste, a ponadto zaczynasz chodzić na zajęcia fitness. Na efekty nie trzeba długo czekać; szybko chudniesz kilka kilo, poprawia Ci się cera i udało Ci się nawet zapuścić paznokcie, wcześniej nieznośnie łamliwe. Masz więcej energii i zwyczajnie cieszysz się, że robisz coś dobrego dla siebie samej, a jakby tego było mało – zmianę zauważają też Twoi bliscy, więc słyszysz kilka komplementów, które tylko utwierdzają Cię w przekonaniu, że to co robisz jest dobre.
Zaczynasz wkręcać się na poważnie. Polubiłaś na Facebooku chyba wszystkie możliwe strony o zdrowym odżywianiu, jesteś członkinią prawie każdej grupy motywacyjnej jaką udało Ci się znaleźć i właśnie kończysz swój trzeci cukrowy detoks. Już dawno zrezygnowałaś z ulubionych ciastek. Nie dość, że w składały się właściwie z samego cukru to dopatrzyłaś się w nich jeszcze syropu glukozowo-fruktozowego, oleju palmowego i disiarczanu sodu. Jesteś dumna z bycia świadomą konsumentką, kiedy odkładasz pudełko na półkę. Ciągle czytasz jakieś nowe artykuły o jedzeniu i dodatkach o żywności, a potem dzielisz się swoją wiedzą z innymi. Niezupełnie rozumiesz dlaczego nie chcą Cię słuchać, ale po cichu zaczynasz im współczuć. W końcu traktują swoje ciała jak śmietniki...
Wydaje się, że o jedzeniu wiesz wszystko. Znasz kaloryczność niemal każdego produktu, który zjadasz, z łatwością obliczasz też makroskładniki swoich posiłków. Swoją całkowitą przemianę materii (którą co jakiś czas skrupulatnie wyliczasz za pomocą kilku wzorów i kalkulatorów) zaczynasz traktować jak wyrocznie. Nigdy nie opuszczasz treningów, nawet wtedy, kiedy jesteś przeziębiona albo bardzo zmęczona, więc już dawno przestały sprawiać Ci przyjemność. Nie chcesz zostać miss bikini fitness, ale ćwiczysz i pilnujesz diety nie gorzej niż zeszłoroczna zwyciężczyni, która liczy na utrzymanie tytułu. Znajomi idą grupą na pizzę i piwo, ale nikt nie zaproponował Ci, żebyś zabrała z nimi. "I dobrze", myślisz, przypominając sobie, że i tak byś tego nie zrobiła bo w miejscu do którego idą raczej nie znalazłabyś dla siebie nic poza szklanką wody. Oni też cieszą się, że Cię nie ma. Nie znieśliby Twoich pełnych obrzydzenia spojrzeń.
Rezygnujesz z chleba, marketowe pieczywo jest nafaszerowane chemią. Zastąpiłaś go waflami ryżowymi, ale na grupie ktoś napisał, że to same węglowodany proste i w gruncie rzeczy nic zdrowego dla organizmu, więc całkowicie zrezygnowałaś z jedzenia jakichkolwiek kanapek. Próbowałaś zostać wegetarianką, ale gdzieś przeczytałaś, że to grozi niedoborami białka i anemią, więc zdecydowałaś się na dietę ketonową. Co prawda wcześniej myślałaś, że z tłuszczem należy uważać, ale teraz już wiesz, że chodzi tylko o ten niezdrowy, na przykład taki z chipsów. Ciągle myślisz o jedzeniu, masz ochotę przytulić się do paczki Laysów.
Zaczynasz orientować się, że coś jest nie tak. Fizycznie czujesz się dobrze, ale psychicznie jesteś wykończona. Poza dietetyką i sportem nie masz już żadnych pasji. Ostatnio zaczęłaś interesować się ekologiczną żywnością, chwilami przerażają Cię nawet niektóre owoce. Banany są przecież pryskane etylenem!
Ostatnio znacząco pochudłaś i wyglądasz na zmartwioną. Przyjaciółka się o Ciebie martwi, rozmawiacie przy kawie. Przyniosła Twoje ulubione ciastka. Masz już dość swoich bzdurnych ograniczeń, chwytasz więc jedno, otwierasz usta...
i nie potrafisz go zjeść.
Boisz się niezdrowego jedzenia i masz ochotę się rozpłakać.
Masz naprawdę poważny problem.

Ortoreksja to stan w którym dbanie o to, co wkłada się do ust przestaje być naszym wyborem. Osoba chora zaczyna dzielić jedzenia na dobre i złe, a decydowanie o posiłkach zajmuje jej większość życia. To zaburzenie odżywiania nic wspólnego ze zdrowiem psychicznym, a i z kondycją fizyczną bywa tu różnie. Wykluczanie z diety niektórych produktów często subiektywnie uznawanych za niezdrowe często prowadzi do niedożywienia i awitaminozy. Osoba chora zaczyna dzielić jedzenia na dobre i złe, a decydowanie o posiłkach zajmuje jej większość życia. Przechodziłam przez to. Jeśli w powyższym opisie odnalazłaś elementy, które znasz ze swojego życia, a tłusty czwartek napawa Cię przerażeniem to z pewnością powinnaś zastanowić się nad tym czy Twoja dieta aby na pewno jest zdrowa czy może jednak powoli zaczyna stawać się obsesją. Jest on, oczywiście, trochę przerysowany, ale uznałam, że to lepsza forma przekazania tego jak właściwie wygląda to zaburzenie niż wymienienie jego objawów od myślników. Zachowania ortorektyczne, zwłaszcza te motywowane chęcią utraty kilku kilogramów, często są też wstępem do innych zaburzeń odżywiania. Pamiętaj – nawet na redukcji można od czasu do czasu z czystym sumieniem zjeść coś, co niekoniecznie sprzyja naszemu zdrowiu i sylwetce. Staraj się, by dobre wybory żywieniowe były dla Ciebie wyrazem troski o samego siebie, a nie coraz ciaśniej zaciskającą się wokół szyi pętlą. 

To uczucie, kiedy dostaniesz przepyszne, wegańskie pączki ♥.

I zjedz pączka, jeśli masz ochotę! Z uśmiechem i bez wyrzutów sumienia, tak jak ja w tym roku – już po przebytej ortoreksji i anoreksji i na dobrej ścieżce ku temu, by raz na zawsze wygrać także z bulimią. Albo nie jedz go, jeśli Ci nie zależy albo jeśli ich nie lubisz, no bo w sumie co to za różnica? 

wtorek, 31 stycznia 2017

4. Seria(l) niefortunnych zdarzeń

Jestem świeżo po obejrzeniu wszystkich ośmiu odcinków Serii niefortunnych zdarzeń, serialu nakręconego przez Netflix na podstawie cyklu książek o tym samym tytule. Trzynaście składających się na SNZ książek to, jak pewnie część z was wie, moje ulubione czytelnicze pozycje, więc to, że zobaczę serial było tylko kwestią czasu. SNZ przeczytałam niejednokrotnie, od września zeszłego roku prowadzę fanpage na Facebooku, gdzie staram się dzielić zgromadzonymi przeze mnie cytatami, a film w reżyserii Brada Silberlinga widziałam setki razy. Krótko mówiąc – w kwestii tej produkcji z pewnością jestem widzem wymagającym.


Pierwszy sezon serialu stworzonego przez Netflix ma 8 odcinków. Jego fabuła została stworzona na podstawie czterech pierwszych książek serii, a mianowicie Przykrego Początku, Gabinetu Gadów, Ogromnego Okna i Tartaku Tortur. Trzy pierwsze książki były już zekranizowane w powstałym w 2004 filmie, co utrudnia odbiorcy wyrobienie sobie opinii o serialu. Staram się, ale nie potrafię uniknąć porównań. Obie produkcje, co prawdopodobnie było nieuniknione, są to siebie bardzo podobne. Ciężko mi powiedzieć na ile Netflix starał się o oryginalność w tej kwestii, zwłaszcza, kiedy patrzę na obsadę. Najbardziej rzucają się tu w oczy różnice rasowe, między innymi afroamerykańskie pochodzenie netflixowego pana Poe czy ciotki Józefiny. To całkowicie zaburzyło mi ich obraz. Pan Poe w mojej wyobraźni nagle zmienił kolor skóry, ale, co zabawne, Józefinę Anwhistle ciągle widzę z twarzą Meryl Streep. Z drugiej strony mamy postać Wioletki graną przez młodziutką Malinę Weissman, która do złudzenia przypomina Emily Browling. I jak tu się odnaleźć?Wielkim plusem neflixowej produkcji jest to, że jedną z osób odpowiedzialnych za produkcję jest Daniel Handler (autor Serii niefortunnych zdarzeń). To daje gwarancję, że wszystkie wątki - nawet te, które zostały wprowadzone tylko w serialu - będą tworzyły logiczną i pasującą do książek fabułę. Wydaje mi się, że dzięki temu posunięciu serial można potraktować jak uzupełnienie wiedzy zawartej w książkach, zwłaszcza, że rzuca on światło na kilka kwestii, które w lekturze nie zostały przedstawione zbyt dokładnie. Produkcję należy pochwalić też za intro. Poza chwytliwą muzyką i przedstawieniem aktorów znajdziemy w nim także krótki opis fabuły, której możemy spodziewać się w oglądanym odcinku. W książkach podobną funkcję pełniły krótkie listy do czytelnika. Umieszczano je zawsze na tylej stronie okładki.


W mojej opinii najciekawszym elementem serialu jest wprowadzenie do fabuły postaci należących do WZS. Jedną z wolontariuszek jest chociażby Jacqueline, oficjalnie sprawująca funkcję sekretarki pana Poe. Jej obecność pozwala spojrzeć na akcję z perspektywy członka tajnej organizacji do której należeli rodzice Baudelaire'ów oraz niektórzy z ich opiekunów. W książce kwestia wyjaśnienia skrótu WZS (nie szukajcie odpowiedzi na własną rękę, nie sposób uniknąć przykrych spolierów) i zrozumienia tego, czym właściwie owe WZS jest to jeden z głównych problemów Beaudelaire'ów. Cała organizacja przez długi czas jest zagadką także dla czytelnika. Nawet ostatnia książka z serii nie przynosi odpowiedzi na większość pytań. Sposób działania wolontariuszy WZS, chociażby ich liczne tajne kody służące do przekazywania informacji, ocalałe kryjówki i to, kto właściwie opowiada się po której stronie schizmy (i czy w ogóle możemy mówić o złej i dobrej stronie rozłamu?) to  kwestie, które zostają jednymi z największych zagadek serii. Od tej części fabuły oczekuję najwięcej. To co zobaczyłam w pierwszym sezonie neftlixowego tworu pozwala mi myśleć, że się nie zawiodę.


Twórcy serialu przedstawiają uniwersum serialu w sposób surrealistyczny i przerysowany, całość od razu zalatuje groteską. Scenografia bywa kartonowa, całość czasami przypomina scenę z kukiełkowego teatru. Ten zabieg utrudnia pojmowanie historii Beaudelaire'ów jako rzeczywistej, co robiłam zarówno podczas oglądania filmu jak i czytania pierwszych sześciu książek, ale z pewnością czyni produkcję oryginalną i ciekawą.
Humor obecny w serialu jest identyczny jak ten książkowy. Spora jego część składa się zresztą z cytatów, czasem jednak w niefortunnym okrojeniu. Odnoszę wrażenie, że ogólnie jest go mniej niż w lekturze. Szkoda. Najbardziej komediową postacią jest Hrabia Olaf, grany przez Neila Patricka Harrisa. Abstrahując od tego, że znany z adaptacji filmowej Jim Carrey jakoś bardziej odpowiadał mi do tej roli wizerunkowo, śmiało mówię - netflixowy Hrabia Olaf spisuje się świetnie! Jego kreacja odpowiada książkowemu czarnemu charakterowi. Łotr budzi przede wszystkim śmieszność, ale jego okrucieństwo i zawziętość w dążeniu do zdobycia fortunny Beaudelaire'ów chwilami wywołuje przerażenie. Coś jednak sprawia, że trudno go nie lubić, prawda? Od serialu oczekuję też bardziej szczegółowego spojrzenia na trupę teatralną Hrabiego Olafa, choćby wskazania ich przeszłości oraz motywów dla których zgodzili się współpracować z łotrem. Ciekawa jest też sama postać Lemony'ego Snicketa. W serialu pełni on funkcję narratora. Odpowiada to jego przedstawieniu w książce i, co chyba najważniejsze, umożliwia wplecenie w fabułę zabawnych i trafnych wtrąceń, z ciągłymi próbami zniechęcenia nas do dalszego poznawania historii Beaudelaire'ów na czele. Szczerze przyznam, że liczę też na wskazanie paru dodatkowych faktów z życia Lemony'ego Snicketa, na przykład czegoś dotyczącego relacji z ukochaną Beatrycze.

SNZ warto zobaczyć choćby dla samego Neila Patricka Harrisa w spódnicy.

Jedno jest pewne – nie zawiodłam się na serialu. Nie jestem nim co prawda zachwycona tak, jak jestem zachwycona książkami, a ponadto nie potrafię określić czy bardziej podobał mi się film z 2004 roku, czy jednak serial, ale całą produkcję oceniam na mocne 8,5/10. Wielki plus za to, że scenariusz serialu, a konkretniej wątek dotyczący rodziców, okazał się zaskakujący nawet dla fanów serii. Coś czuję, że to dopiero początek niespodzianek, więc z niecierpliwością oczekuję kolejnych sezonów. Z nieoficjalnych źródeł wynika, że pojawią się jeszcze dwa. Drugi będzie zawierał historię pięciu książek (Akademia antypatii, Winda widmo, Wredna wioska, Szkodliwy szpital, Krwiożerczy karnawał), co prawdopodobnie uczyni go dłuższym. Trzeci zaś będzie odpowiadał czterem ostatnim książkom z cyklu (Zjezdne zbocze, Groźna grota, Przedostatnia pułapka i Koniec końców). Mam nadzieję, że Netflix nie zrezygnuje z emisji serialu, zwłaszcza, że moja ulubiona część, Zjezdne zbocze, zostanie zekranizowana w ostatnim sezonie. 

A wy oglądaliście już SNZ? Jeśli tak – jakie jest wasze zdanie na temat serialu? Jeśli nie – szczerze zachęcam.