czwartek, 10 sierpnia 2017

8. Jak wyszłam z zaburzeń odżywiania?

 Dzisiaj opowiem wam trochę o tym, jak zmarnowałam sobie dwa albo trzy lata życia. Pewnie część z osób, które czasem czytają tu moje wypociny zdają sobie sprawę, że borykałam się z problemem zaburzeń odżywiania. Tak, borykałam się. ;) Teraz wreszcie, zgodnie z moim noworocznym postanowieniem na rok 2017, mogę głośno powiedzieć, że jestem od tego całkowicie wolna.
Zdecydowałam, że w tym wpisie oszczędzę wszystkim mniej lub bardziej makabrycznych zdjęć, nie mam ich zresztą zbyt wiele. Podczas całej swojej choroby nie czułam się ze sobą na tyle komfortowo, żeby fotografować ciało. Zawsze, niezależnie od tego ile ważyłam i jak wyglądałam, wydawało mi się, że jest mnie za dużo.

Przykre początki tego wszystkiego.

Byłam bulimiczką. Nie do końca wiem jak to się zaczęło. Nigdy nie byłam gruba, ale nigdy też nie miałam takiej figury z której byłabym zadowolona; imponował mi po prostu zupełnie inny typ sylwetki niż ten, który odziedziczyłam (typowa gruszka, no i jeszcze to 150 w kapeluszu...). Przez większość życia nie zwracałam uwagi na to jak jem, a w moim domu posiłki były raczej tradycyjne i monotematyczne. Wiecie, kilka zup powtarzających się w kółko, a do tego mięso z ziemniakami, a na kolacje i śniadania parówki i kanapki, sporadycznie płatki z mlekiem. Nie mam o to do nikogo żalu, kiedy byłam dzieckiem nie było takiego boom na zdrowe żywienie i większość ludzi nie miała świadomości co warto jeść, a czego lepiej unikać. Ale jedno wiem na pewno – miałam spore braki w witaminach, czułam się wiecznie zmęczona. Ciągnęło mnie też do surowego mięsa. KAŻDEGO. Serio, jadłam surowe mięso w każdej postaci, tak tylko z solą, co jest dziś trochę zabawne, skoro od dłuższego czasu jem wegetariańsko albo wegańsko. Wcześniej w życiu bym o ty nie pomyślała. Zaczęłam wymuszać wymioty kiedy miałam mniej-więcej 16 lat. To było bardzo epizodyczne, ale jednak się pojawiało. Pamiętam jak bardzo się przestraszyłam, kiedy zrobiłam to pierwszy raz. Miałam poczucie, że to coś bardzo złego. Miałam spokój na kilka miesięcy, później jednak zaczęłam wymuszać wymioty po alkoholu. Byłam w tym dobra, w jakiś sposób szczyciłam się, że potrafię to zrobić i szybko poczuć się lepiej. W tym okresie wymiotowałam z doskoku, miałam bardzo różne powody.
Początkiem roku 2015 zainteresowałam się zdrowym żywieniem i mocno się wkręciłam. Zdobywanie nowej wiedzy w zakresie żywienia szybko stało się moją pasją. Przyswajałam podstawy podstaw; informacje o białkach, tłuszczach i węglowodanach, witaminach w jedzeniu, zaczęłam czytać etykiety... Nie miałam celu "schudnąć", chciałam po prostu zadbać o swoje ciało. Wprowadziłam też ruch – zrezygnowałam z autobusów, wychodziłam na rolki i chętniej jeździłam na rowerze. Miałam poczucie, że robię coś dobrego. Gwałtowna zmiana trybu życia z siedzącego (wcześniej całymi dniami grałam w ligę legend jedząc chipsy i pijąc przesłodzony sok brzoskwiniowy) na bardziej aktywny poskutkowała utratą wagi. Z 47/48 kilogramów w krótkim czasie zeszłam do 42 kilogramów, a moja sylwetka kompletnie się zmieniła, a ja czułam się świetnie. Nie pamiętałam kiedy ostatnio ważyłam tak mało, no i coś mnie podkusiło, żeby zrzucić jeszcze trochę. Tak do 40. Nie wiem w którym momencie zaczęłam jeść 500 kcal dziennie. Mniej-więcej w tym samym czasie pojawiły się też moje napady. Wiecie, jak wygląda napad bulimiczny? Pakujesz do ust wszystko i nie możesz przestać. Nie ma też możliwości, by się nasycić – to po prostu musi minąć, a potrafi trwać godzinami... Każdorazowy wybryk w tym stylu kompensowałam wymiotami i bieganiem. Zawsze bieganiem, wtedy nienawidziłam biegać, więc to była moja "kara za słabą wolę". Stałam się wrogiem mojego własnego ciała. W międzyczasie wyjechałam na studia do innego miasta. Wyjeżdżałam z domu z wagą około 40 kilogramów, czułam się ze sobą dobrze i nie zależało mi na tym, żeby schudnąć więcej. Bałam się tylko jednego, że znowu przytyję, więc ciągle jadłam prawie tyle co nic, ale przestało mi to doskwierać fizycznie. Przyzwyczaiłam się. Jadłam wyłącznie 100% zdrowe rzeczy, nie używałam żadnych przypraw. Zrezygnowałam z mięsa. Trochę dlatego, że dużo tłuszczu i kalorii, ale też dlatego, że zaczęłam rozumieć ideę wegetarianizmu. Mieszkałam sama, więc nie miałam napadów – rzadko zresztą miałam cokolwiek do jedzenia, zawsze kupowałam tylko na jeden dzień. 

Jakieś 32 kilogramy i smutna buzia, potem schudłam sobie jeszcze trochę.

Znajoma z uczelni powiedziała mi, że chudo wyglądam. Uznałam to za komplement, ona jednak była przerażona. Miała trochę racji. Zawsze przytrzymywałam telefon udami, gdy potrzebowałam dwóch wolnych rąk, ale zauważyłam, że to przestało być możliwe, kiedy prawie go potłukłam. Kupiłam wagę. Byłam pewna, że wciąż ważę 40 kilogramów. Ważyłam 34. Trochę mnie to przestraszyło. Próbowałam zwiększyć kalorykę moich potraw, ale z drugiej strony bardzo bałam się, że będę gruba. W tamtym okresie istniały dla mnie tylko dwa typy osób – chudzi i chorobliwie grubi, a jedzenie równało się dla mnie z otyłością. Zazdrościłam wszystkim dziewczynom, które jadły i były szczupłe, ale wmówiłam sobie, że takie rozwiązanie nie jest dla mnie, no bo ja przecież mam "skłonności do tycia". Pod koniec 2015 roku przez moment ważyłam 28 kilogramów. Patrzyłam na siebie w lustrze i płakałam. Zastanawiałam się ile muszę ważyć, żeby w końcu czuć się wystarczająco dobrą dla samej siebie. 15 kilogramów...? Nie potrafiłam znieść też nieustającego zimna, czasem nawet w pomieszczeniach siedziałam w kurtce. Grzałam dłonie przy wyłączonym piekarniku.

Na uczelni zimno, zimno, zimno... Tu ważę gdzieś pomiędzy moim 40-34, to był okres w którym nie miałam wagi.

Byłam zeschizowana i znerwicowana, myślałam tylko o jedzeniu. Dotarło do mnie, że przez pół roku studiów nie przyswoiłam totalnie niczego – przez większość czasu liczyłam kalorie na marginesach albo skupiałam się na tym, co jedzą inni. Nie znalazłam też żadnych przyjaciół. Nie zgadzałam się na spotkania, jeśli kolidowały z moimi porami posiłków, no i nie miałam czasu na nic innego poza planowaniem swoich jadłospisów. Potrafiłam rozpisywać je o tydzień do przodu, a potem skrupulatnie realizować...
Początkiem roku 2016 zdałam sobie sprawę, że jestem anorektyczką. Najbardziej bolało mnie to, że przestałam pisać. No dobra, miałam pamiętnik, ale w nim nie można było znaleźć nic poza bilansami i refleksjami na temat jedzenia i wagi. Moje życie kręciło się tylko dookoła tego. Ostatecznie zrezygnowałam ze studiów, nie interesowały mnie. Rozpoczęłam terapię, zdiagnozowali mi anoreksję typu bulimicznego i parę innych zaburzeń. Zaczęłam jeść, ale nie byłam gotowa na zdrowienie. Wpadłam w tak zwany extreme hunger, ale nie potrafiłam się z tym pogodzić. Jak to możliwe, że z 500 kcal dziennie wskoczyłam na 5000 albo i więcej? Wydawało mi się, że będę tyła w nieskończoność, więc znowu zaczęłam wymiotować. No i tak dorobiłam się bulimii z prawdziwego zdarzenia... Przez pewien czas moje życie ograniczało się do wpychania w siebie bez kontroli niesamowitych ilości jedzenia, a potem kompensowaniu tego na możliwe sposoby. Znalazłam pracę. Pracowałam w szpitalu wśród umierających ludzi, co dało mi do myślenia, ale nawet tam potrafiłam jeść bez limitu, a potem znaleźć chwilę, żeby to wszystko zwrócić. Czułam się ze sobą obrzydliwie, dorobiłam się refluksu. Bywały dni, że wymiotowałam po 30 razy dziennie. Byle gdzie, czasem na trawę, innym razem do worka w pokoju. Bałam się zostać sama, wtedy było mi jeszcze trudniej to powstrzymać... Gdzieś w połowie roku 2016 uświadomiłam sobie, że muszę zacząć z tym walczyć. Znałam już wtedy wilczogłodną.pl, a czytanie postów Ani (ta kobieta chorowała na bulimię przez 15 lat) pomogło mi uwierzyć, że jest szansa, żeby się z tego wydostać. Miałam lepsze i gorsze okresy, cieszyłam się z każdych dwóch czy trzech dni bez tego błędnego koła. Pamiętam jak się popłakałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że przez ostatnie 15 minut nie myślałam o jedzeniu. Byłam na dobrej drodze, gubiło mnie tylko to, że nie chciałam przytyć. Co jakiś czas ograniczałam kalorie, a organizm szybko odbijał to sobie napadem... Przeszłam na dietę wegańską ze względów ideologicznych, miałam dwa albo trzy miesiące względnego spokoju, ale problem wrócił, bo i ja nie zmieniłam podejścia – ciągle chciałam coś w sobie poprawić, nie byłam w stanie się zaakceptować, tęskniłam za byciem chorobliwie szczupłą... 

W 2016 "dzięki" bulimicznym napadom wyglądałam już zdrowo i ważyłam jakieś 40-42 kilogramy, ale ciągle miałam nawroty choroby i mierzyłam się z refluksem. Miesiąc zdrowia, tydzień nawrotu (albo odwrotnie), no i tak w kółko... Nie chciałam przytyć, a to nie pozwalało mi wyzdrowieć w pełni.

Niedługo przed końcem 2016 roku byłam wykończona. Zdałam sobie sprawę, że od dwóch lat kręcę się w kółko. Że Masłowska w moim wieku wydała już książkę. Że nigdzie nie byłam i nic nie widziałam,. Że ciągle walczę ze swoim ciałem i że, cholera, płaczę całymi nocami z bólu zębów, które zepsułam sobie ciągłym wymiotowaniem. No i powiedziałam dość. Stwierdziłam, że już mi się nie chce. Że to, co próbuję osiągnąć NIE JEST WARTE tego, co za to oddaje. Próbowałam przehandlować zdrowie i normalne życie za idealną sylwetkę, której nigdy nie osiągnęłam. Nie miałam marzeń ani konkretnych celów (jedynie to przeklęte "schudnąć"), bałam się je sobie wyznaczać. Stwierdziłam, że wolę ważyć 200 kilogramów niż tak żyć. Wiecie, że jakaś część mnie wierzyła, że faktycznie tak będzie, kiedy odstawię to wszystko? Teraz trochę się z tego śmieję. W 2017 rok miałam wejść bez bulimii. I, na moje szczęście, mniej-więcej tak było. Z początku trochę ćwiczyłam, 3-4 razy w tygodniu na siłowni. Polubiłam bieganie na bieżni, mogłam wtedy oglądać filmiki na youtube, więc nadrabiałam swoje zaległości w bajkach. Pomagało mi to psychicznie, z początku wciąż się objadałam, ale przestawałam kompensować. Nie szłam też na siłownie od razu po napadzie, a po prostu tak, jak miałam to zaplanowane. Po napadzie też jadłam normalnie, jedyne ograniczenie jakie sobie narzuciłam było niejedzeniem słodyczy i słonych przekąsek w samotności. Jeśli miałam ochotę, a szykowało się jakieś spotkanie – kupowałam paczkę czegoś i szłam do koleżanek. O jedzeniu myślałam coraz mniej, zaczynało mi powszednieć, przestawało być czymś zakazanym... Coraz rzadziej jadłam też więcej niż zakładałam, że zjem. Potrafiłam zostawić coś na talerzu i wrzucić to bez poczucia straty. Po trzech miesiącach zrezygnowałam z siłowni. Przyłapałam się na tym, że chce mi się płakać, kiedy na nią idę, więc uznałam, że przestała mi służyć pod względem psychicznym, który był dla mnie w tamtym okresie priorytetowy. Nie chciałam powtórki z rozrywki, więc "cele sylwetkowe" starałam się odrzucić na dalszy plan, tak z myślą, że zajmę się nią potem, kiedy będę czuła się pewniej ze swoją chorobą. Ostatecznym sprawdzianem było dla mnie podjęcie w pracy w gastronomii, z ciągłym dostępem do jedzenia. Bałam się, ale z drugiej strony nie wyobrażałam sobie siebie gdzieś indziej. Z początku trochę oszalałam na punkcie takiej masy pyszności i wszystkiego chciałam jak najszybciej spróbować :D, ale w kwestii bulimii ostatecznie dałam radę. Jakoś od lutego 2017 nie wymuszam wymiotów ani nie kompensuję jedzenia, miałam tylko problemy z refluksem i jedno czy dwa zatrucia pokarmowe. Jestem wolna od bulimii. Zrozumiałam, że 45 kilogramów przy 150 centymetrach wzrostu to moja naturalna waga, którą utrzymuje bez większych problemów. Jem bardzo dużo, spokojnie 4 duże posiłki dziennie, ale nie liczę kalorii. Staram się ograniczać alkohol (wiecie jak jest...) i niezdrowe jedzenie takie jak słone przekąski, słodycze i gotowce, ale nie zwracam na to większej uwagi na wyjazdach. Czasem ćwiczę, ale nie wtedy, kiedy bardzo nie chcę. W dniach wolnych od pracy zmuszam się do spaceru. Energię, którą kiedyś poświęcałam organizacji posiłków dziś poświęcam planowaniu podróży. Kto by pomyślał, że to takie proste? Wystarczyło pogodzić się z tym, że będzie się grubym (co było całkowitą nieprawdą, dochodzi się po prostu do wagi sprzed ED, jeśli była normalna, a jeśli nie – organizm odnajdzie swoją naturalną masę), wybierać jak największą ilość zdrowego jedzenia i przestać kompensować napady. Dużo dała mi też akceptacja faktu, że ciało jest tylko ciałem, a wyglądanie nie jest jednym z jego zadań. 

Mała Laura w dużym Montenegro po równie dużej porcji lodów i jeszcze przed wielką pizzą, ale szczęśliwa, wolna i zajęta czymś innym niż swoją sylwetką. 

W 2018 wejdę z nowym postanowieniem – więcej podróży! No, mogłabym też w końcu napisać książkę...