Dzisiaj opowiem wam trochę o tym, jak zmarnowałam sobie dwa albo
trzy lata życia. Pewnie część z osób, które czasem czytają tu
moje wypociny zdają sobie sprawę, że borykałam się z problemem
zaburzeń odżywiania. Tak, borykałam się. ;) Teraz wreszcie,
zgodnie z moim noworocznym postanowieniem na rok 2017, mogę głośno
powiedzieć, że jestem od tego całkowicie wolna.
Zdecydowałam, że w tym wpisie oszczędzę wszystkim mniej lub bardziej makabrycznych zdjęć, nie mam ich zresztą zbyt wiele. Podczas całej swojej choroby nie czułam się ze sobą na tyle komfortowo, żeby fotografować ciało. Zawsze, niezależnie od tego ile ważyłam i jak wyglądałam, wydawało mi się, że jest mnie za dużo.
Zdecydowałam, że w tym wpisie oszczędzę wszystkim mniej lub bardziej makabrycznych zdjęć, nie mam ich zresztą zbyt wiele. Podczas całej swojej choroby nie czułam się ze sobą na tyle komfortowo, żeby fotografować ciało. Zawsze, niezależnie od tego ile ważyłam i jak wyglądałam, wydawało mi się, że jest mnie za dużo.
Byłam bulimiczką. Nie do końca wiem jak to się zaczęło. Nigdy
nie byłam gruba, ale nigdy też nie miałam takiej figury z której
byłabym zadowolona; imponował mi po prostu zupełnie inny typ
sylwetki niż ten, który odziedziczyłam (typowa gruszka, no i
jeszcze to 150 w kapeluszu...). Przez większość życia nie
zwracałam uwagi na to jak jem, a w moim domu posiłki były raczej
tradycyjne i monotematyczne. Wiecie, kilka zup powtarzających się w
kółko, a do tego mięso z ziemniakami, a na kolacje i śniadania
parówki i kanapki, sporadycznie płatki z mlekiem. Nie mam o to do
nikogo żalu, kiedy byłam dzieckiem nie było takiego boom na zdrowe
żywienie i większość ludzi nie miała świadomości co warto
jeść, a czego lepiej unikać. Ale jedno wiem na pewno – miałam
spore braki w witaminach, czułam się wiecznie zmęczona. Ciągnęło
mnie też do surowego mięsa. KAŻDEGO. Serio, jadłam surowe mięso
w każdej postaci, tak tylko z solą, co jest dziś trochę zabawne,
skoro od dłuższego czasu jem wegetariańsko albo wegańsko.
Wcześniej w życiu bym o ty nie pomyślała. Zaczęłam wymuszać
wymioty kiedy miałam mniej-więcej 16 lat. To było bardzo
epizodyczne, ale jednak się pojawiało. Pamiętam jak bardzo się
przestraszyłam, kiedy zrobiłam to pierwszy raz. Miałam poczucie,
że to coś bardzo złego. Miałam spokój na kilka miesięcy,
później jednak zaczęłam wymuszać wymioty po alkoholu. Byłam w
tym dobra, w jakiś sposób szczyciłam się, że potrafię to zrobić
i szybko poczuć się lepiej. W tym okresie wymiotowałam z doskoku,
miałam bardzo różne powody.
Początkiem roku 2015 zainteresowałam się zdrowym żywieniem i
mocno się wkręciłam. Zdobywanie nowej wiedzy w zakresie żywienia
szybko stało się moją pasją. Przyswajałam podstawy podstaw;
informacje o białkach, tłuszczach i węglowodanach, witaminach w
jedzeniu, zaczęłam czytać etykiety... Nie miałam celu "schudnąć",
chciałam po prostu zadbać o swoje ciało. Wprowadziłam też ruch –
zrezygnowałam z autobusów, wychodziłam na rolki i chętniej
jeździłam na rowerze. Miałam poczucie, że robię coś dobrego.
Gwałtowna zmiana trybu życia z siedzącego (wcześniej całymi
dniami grałam w ligę legend jedząc chipsy i pijąc przesłodzony
sok brzoskwiniowy) na bardziej aktywny poskutkowała utratą wagi. Z
47/48 kilogramów w krótkim czasie zeszłam do 42 kilogramów, a
moja sylwetka kompletnie się zmieniła, a ja czułam się świetnie.
Nie pamiętałam kiedy ostatnio ważyłam tak mało, no i coś mnie
podkusiło, żeby zrzucić jeszcze trochę. Tak do 40. Nie wiem w
którym momencie zaczęłam jeść 500 kcal dziennie. Mniej-więcej w
tym samym czasie pojawiły się też moje napady. Wiecie, jak wygląda
napad bulimiczny? Pakujesz do ust wszystko i nie możesz przestać.
Nie ma też możliwości, by się nasycić – to po prostu musi
minąć, a potrafi trwać godzinami... Każdorazowy wybryk w tym
stylu kompensowałam wymiotami i bieganiem. Zawsze bieganiem, wtedy
nienawidziłam biegać, więc to była moja "kara za słabą
wolę". Stałam się wrogiem mojego własnego ciała. W
międzyczasie wyjechałam na studia do innego miasta. Wyjeżdżałam
z domu z wagą około 40 kilogramów, czułam się ze sobą dobrze i
nie zależało mi na tym, żeby schudnąć więcej. Bałam się tylko
jednego, że znowu przytyję, więc ciągle jadłam prawie tyle co
nic, ale przestało mi to doskwierać fizycznie. Przyzwyczaiłam się.
Jadłam wyłącznie 100% zdrowe rzeczy, nie używałam żadnych
przypraw. Zrezygnowałam z mięsa. Trochę dlatego, że dużo
tłuszczu i kalorii, ale też dlatego, że zaczęłam rozumieć ideę
wegetarianizmu. Mieszkałam sama, więc nie miałam napadów –
rzadko zresztą miałam cokolwiek do jedzenia, zawsze kupowałam
tylko na jeden dzień.
Jakieś 32 kilogramy i smutna buzia, potem schudłam sobie jeszcze trochę. |
Znajoma z uczelni powiedziała mi, że chudo
wyglądam. Uznałam to za komplement, ona jednak była przerażona. Miała trochę racji. Zawsze przytrzymywałam telefon udami, gdy potrzebowałam dwóch wolnych rąk, ale zauważyłam, że to przestało być możliwe, kiedy prawie go potłukłam. Kupiłam wagę. Byłam pewna, że wciąż ważę 40 kilogramów.
Ważyłam 34. Trochę mnie to przestraszyło. Próbowałam zwiększyć
kalorykę moich potraw, ale z drugiej strony bardzo bałam się, że
będę gruba. W tamtym okresie istniały dla mnie tylko dwa typy osób
– chudzi i chorobliwie grubi, a jedzenie równało się dla mnie z
otyłością. Zazdrościłam wszystkim dziewczynom, które jadły i
były szczupłe, ale wmówiłam sobie, że takie rozwiązanie nie
jest dla mnie, no bo ja przecież mam "skłonności do tycia".
Pod koniec 2015 roku przez moment ważyłam 28 kilogramów. Patrzyłam
na siebie w lustrze i płakałam. Zastanawiałam się ile muszę
ważyć, żeby w końcu czuć się wystarczająco dobrą dla samej
siebie. 15 kilogramów...? Nie potrafiłam znieść też nieustającego zimna, czasem nawet w pomieszczeniach siedziałam w kurtce. Grzałam dłonie przy wyłączonym piekarniku.
Na uczelni zimno, zimno, zimno... Tu ważę gdzieś pomiędzy moim 40-34, to był okres w którym nie miałam wagi. |
Byłam zeschizowana i znerwicowana, myślałam tylko o jedzeniu.
Dotarło do mnie, że przez pół roku studiów nie przyswoiłam
totalnie niczego – przez większość czasu liczyłam kalorie na
marginesach albo skupiałam się na tym, co jedzą inni. Nie
znalazłam też żadnych przyjaciół. Nie zgadzałam się na
spotkania, jeśli kolidowały z moimi porami posiłków, no i nie
miałam czasu na nic innego poza planowaniem swoich jadłospisów.
Potrafiłam rozpisywać je o tydzień do przodu, a potem skrupulatnie
realizować...
Początkiem roku 2016 zdałam sobie sprawę, że jestem anorektyczką.
Najbardziej bolało mnie to, że przestałam pisać. No dobra, miałam
pamiętnik, ale w nim nie można było znaleźć nic poza bilansami i
refleksjami na temat jedzenia i wagi. Moje życie kręciło się
tylko dookoła tego. Ostatecznie zrezygnowałam ze studiów, nie
interesowały mnie. Rozpoczęłam terapię, zdiagnozowali mi
anoreksję typu bulimicznego i parę innych zaburzeń. Zaczęłam
jeść, ale nie byłam gotowa na zdrowienie. Wpadłam w tak zwany
extreme hunger,
ale nie potrafiłam się z tym pogodzić. Jak to możliwe, że z 500
kcal dziennie wskoczyłam na 5000 albo i więcej? Wydawało mi się,
że będę tyła w nieskończoność, więc znowu zaczęłam
wymiotować. No i tak dorobiłam się bulimii z prawdziwego
zdarzenia... Przez pewien czas moje życie ograniczało się do
wpychania w siebie bez kontroli niesamowitych ilości jedzenia, a
potem kompensowaniu tego na możliwe sposoby. Znalazłam pracę.
Pracowałam w szpitalu wśród umierających ludzi, co dało mi do
myślenia, ale nawet tam potrafiłam jeść bez limitu, a potem
znaleźć chwilę, żeby to wszystko zwrócić. Czułam się ze sobą
obrzydliwie, dorobiłam się refluksu. Bywały dni, że wymiotowałam
po 30 razy dziennie. Byle gdzie, czasem na trawę, innym razem do
worka w pokoju. Bałam się zostać sama, wtedy było mi jeszcze
trudniej to powstrzymać... Gdzieś w połowie roku 2016 uświadomiłam
sobie, że muszę zacząć z tym walczyć. Znałam już wtedy
wilczogłodną.pl, a czytanie postów Ani (ta kobieta chorowała na
bulimię przez 15 lat) pomogło mi uwierzyć, że jest szansa, żeby
się z tego wydostać. Miałam lepsze i gorsze okresy, cieszyłam się
z każdych dwóch czy trzech dni bez tego błędnego koła. Pamiętam
jak się popłakałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że przez
ostatnie 15 minut nie myślałam o jedzeniu. Byłam na dobrej drodze,
gubiło mnie tylko to, że nie chciałam przytyć. Co jakiś czas
ograniczałam kalorie, a organizm szybko odbijał to sobie napadem...
Przeszłam na dietę wegańską ze względów ideologicznych, miałam
dwa albo trzy miesiące względnego spokoju, ale problem wrócił, bo
i ja nie zmieniłam podejścia – ciągle chciałam coś w sobie
poprawić, nie byłam w stanie się zaakceptować, tęskniłam za
byciem chorobliwie szczupłą...
Niedługo przed końcem 2016 roku
byłam wykończona. Zdałam sobie sprawę, że od dwóch lat kręcę
się w kółko. Że Masłowska w moim wieku wydała już książkę.
Że nigdzie nie byłam i nic nie widziałam,. Że ciągle walczę ze
swoim ciałem i że, cholera, płaczę całymi nocami z bólu zębów,
które zepsułam sobie ciągłym wymiotowaniem. No i powiedziałam
dość. Stwierdziłam, że już mi się nie chce. Że to, co próbuję
osiągnąć NIE JEST WARTE tego, co za to oddaje. Próbowałam
przehandlować zdrowie i normalne życie za idealną sylwetkę,
której nigdy nie osiągnęłam. Nie miałam marzeń ani konkretnych
celów (jedynie to przeklęte "schudnąć"), bałam się je
sobie wyznaczać. Stwierdziłam, że wolę ważyć 200 kilogramów
niż tak żyć. Wiecie, że jakaś część mnie wierzyła, że
faktycznie tak będzie, kiedy odstawię to wszystko? Teraz trochę
się z tego śmieję. W 2017 rok miałam wejść bez bulimii. I, na
moje szczęście, mniej-więcej tak było. Z początku trochę
ćwiczyłam, 3-4 razy w tygodniu na siłowni. Polubiłam bieganie na
bieżni, mogłam wtedy oglądać filmiki na youtube, więc
nadrabiałam swoje zaległości w bajkach. Pomagało mi to
psychicznie, z początku wciąż się objadałam, ale przestawałam
kompensować. Nie szłam też na siłownie od razu po napadzie, a po
prostu tak, jak miałam to zaplanowane. Po napadzie też jadłam
normalnie, jedyne ograniczenie jakie sobie narzuciłam było
niejedzeniem słodyczy i słonych przekąsek w samotności. Jeśli
miałam ochotę, a szykowało się jakieś spotkanie – kupowałam
paczkę czegoś i szłam do koleżanek. O jedzeniu myślałam coraz
mniej, zaczynało mi powszednieć, przestawało być czymś
zakazanym... Coraz rzadziej jadłam też więcej niż zakładałam,
że zjem. Potrafiłam zostawić coś na talerzu i wrzucić to bez
poczucia straty. Po trzech miesiącach zrezygnowałam z siłowni.
Przyłapałam się na tym, że chce mi się płakać, kiedy na nią
idę, więc uznałam, że przestała mi służyć pod względem
psychicznym, który był dla mnie w tamtym okresie priorytetowy. Nie
chciałam powtórki z rozrywki, więc "cele sylwetkowe"
starałam się odrzucić na dalszy plan, tak z myślą, że zajmę
się nią potem, kiedy będę czuła się pewniej ze swoją chorobą.
Ostatecznym sprawdzianem było dla mnie podjęcie w pracy w
gastronomii, z ciągłym dostępem do jedzenia. Bałam się, ale z
drugiej strony nie wyobrażałam sobie siebie gdzieś indziej. Z
początku trochę oszalałam na punkcie takiej masy pyszności i
wszystkiego chciałam jak najszybciej spróbować :D, ale w kwestii
bulimii ostatecznie dałam radę. Jakoś od lutego 2017 nie wymuszam
wymiotów ani nie kompensuję jedzenia, miałam tylko problemy z
refluksem i jedno czy dwa zatrucia pokarmowe. Jestem wolna od
bulimii. Zrozumiałam, że 45 kilogramów przy 150 centymetrach
wzrostu to moja naturalna waga, którą utrzymuje bez większych
problemów. Jem bardzo dużo, spokojnie 4 duże posiłki dziennie,
ale nie liczę kalorii. Staram się ograniczać alkohol (wiecie jak
jest...) i niezdrowe jedzenie takie jak słone przekąski, słodycze
i gotowce, ale nie zwracam na to większej uwagi na wyjazdach. Czasem
ćwiczę, ale nie wtedy, kiedy bardzo nie chcę. W dniach wolnych od
pracy zmuszam się do spaceru. Energię, którą kiedyś poświęcałam
organizacji posiłków dziś poświęcam planowaniu podróży. Kto by
pomyślał, że to takie proste? Wystarczyło pogodzić się z tym,
że będzie się grubym (co było całkowitą nieprawdą, dochodzi
się po prostu do wagi sprzed ED, jeśli była normalna, a jeśli nie
– organizm odnajdzie swoją naturalną masę), wybierać jak
największą ilość zdrowego jedzenia i przestać kompensować
napady. Dużo dała mi też akceptacja faktu, że ciało jest tylko ciałem, a wyglądanie nie jest jednym z jego zadań.
Mała Laura w dużym Montenegro po równie dużej porcji lodów i jeszcze przed wielką pizzą, ale szczęśliwa, wolna i zajęta czymś innym niż swoją sylwetką. |
W 2018 wejdę z nowym postanowieniem – więcej podróży! No,
mogłabym też w końcu napisać książkę...
To w 2018 możemy razem podróżować i razem wspierać się w pisaniu książki, bo ja też w końcu powinnam ruszyć dupę i coś napisać, a nie kręcić się w koło bez większego celu...
OdpowiedzUsuńCo do całości... ja chyba nie bardzo wiem co się pisze pod takimi wyzwaniami, ale chciałabym Ci powiedzieć, że jestem cholernie dumna i naprawdę Ci tego gratuluję - top musiało być naprawdę wielkie wyzwanie, a Ty temu podołałaś. Brawo ♡.
Zazdroszczę Ci tej siły. Trzymam kciuki żeby postanowienie na 2018 rok również ci wyszło :)
OdpowiedzUsuń